5 października 2016

Czwarte urodziny bloga - czas się pożegnać...



Cześć!

           Dziś mój blog obchodzi swoje czwarte urodziny! To niebywałe, że piszę tutaj już tak długo. Dziś też chciałabym zakończyć swoją działalność blogerską. Podjęłam tę decyzję dość spontanicznie na początku września, ale uznałam, że urodziny będą odpowiednim dniem na oficjalne zamknięcie - taką ładną klamrą kompozycyjną.

Powodów ku temu jest kilka. Blog miał być dla mnie miejscem, w którym chaos kosmetyczny w mojej głowie nabierze sensu i ubrany w słowa zniknie z mojej głowy w momencie, gdy litery pojawią się na ekranie. Tak się niestety nie dzieje, powiem więcej - bałagan robi się coraz większy.

            Zauważyłam też, że przez ostatnie miesiące w mojej głowie dzieje się coś niedobrego - zaczynam myśleć kategoriami konsystencji, kompozycji zapachowej i trwałości. Wciąż w środku prowadzę monolog na temat właściwości danego kosmetyku. A powinnam się nim po prostu cieszyć.

          W związku z powyższym pojawia się powód następny - patrząc na siebie w lustrze, nie widzę już siebie. Dostrzegam za to jak podkład niweluje widoczność porów, jak pomada do brwi osadza się na skórze, jak cień opalizuje na fioletowo oraz to, że maskara robi tzw. pajęcze nóżki. A wolałabym widzieć fajną dziewczynę, która cieszy się życiem.

            Kolejny powód jest dość zaskakujący (nawet mnie samą to dziwi) - kosmetyki nie cieszą mnie już tak, jak kiedyś. Nie wiem czy to przez ich nadmierną ilość, czy przez ciągłe układanie w myślach zdań na ich temat. A może po prostu dlatego, że pojawiły się rzeczy, które dają mi więcej radości i to im chcę poświęcić mój czas.

          Kolejną przyczyną zaprzestania prowadzenia bloga jest to, że niewiele osób go czyta. Nie chodzi mi o ilość obserwatorów czy statystyki, nigdy o to nie walczyłam i nie chciałam iść tą drogą, ale o to, że wielokrotnie zauważyłam, że osoby komentujące oglądają tylko zdjęcia lub wybiórczo łapią co piąte zdanie. Oczywiście nie mówię o wszystkich odwiedzających, bo wiem, że jest kilka osób, które są tu naprawdę regularnie i jestem im za to wdzięczna. Nie chodzi mi też tylko o mój blog - tak się dzieje wszędzie - ludzie gonią za statystykami, więc komentują byle jak, byle szybciej, byle więcej, byle internet cię widział i odwiedzał cię w rewanżu. Nie podoba mi się to, więc nie chcę w tym uczestniczyć. Nie chcę dokładać mojej cegiełki do zapchanego nieistotną treścią internetu. Nie chcę w taką beznamiętną przestrzeń rzucać czasu, który poświęcam na przygotowywanie recenzji.

              I to jest kolejna sprawa. Blog to zajęcie na wiele godzin w tygodniu. Regularne posty, dbanie o jakość i obróbkę zdjęć, o poprawność stylistyczną i przede wszystkim o to, by te recenzje były wartościowe, wiarygodne i spójne zajmuje naprawdę dużo czasu. Nie chcę tu powiedzieć, że nie ma się życia będąc blogerem, ale o to, że są to chwile, które poświęcasz mniej lub bardziej anonimowej publiczności. Ja wolę te chwile spędzić z ludźmi, których kocham, czytając dobrą książkę, oglądając ciekawy film, czyli robiąc coś dla siebie i osób mi bliskich. Bo tak naprawdę w życiu liczy się tych kilku ludzi obok ciebie, te chwile, kiedy jesteś szczęśliwy. Nie cała masa ludzi bez twarzy.

        Nie mam już też cierpliwości zbierać pustych opakowań do projektu denko i wstrzymywać się z pomacaniem kosmetyku do momentu, w którym zrobię mu sto zdjęć, którymi zapcham kolejny dysk. Chcę radośnie  umalować usta nową pomadką, kiedy drzwi drogerii ledwo zdążyły się za mną zamknąć. Tak jak kiedyś.

Uwielbiam pisać, wiem to od zawsze. Niedawno jednak uświadomiłam sobie, że z tej potrzeby także powstał ten blog. Po skończeniu studiów jednak, kiedy do pisania zostały mi tylko recenzje, zrozumiałam, że czuję jakiś ogromny brak formułowania na klawiaturze myśli. Nie rozumiałam dlaczego blog nie realizuje tego pragnienia, ale teraz już wiem - to nie są dla mnie już tematy istotne. Postanowiłam jednak, że będę pisać - ale nie tu i nie o tym, o czym dotychczas.

             Nie zrozumcie mnie źle, nie mówię nagle, że to wszystko jest głupie i płytkie i rzucam to w cholerę, bo doznałam olśnienia. Ja po prostu nie czuję, że moje trzy grosze są tutaj potrzebne. Jest wiele naprawdę wartościowych blogów urodowych, w których nie tylko zdjęcia są piękne, ale i treść sensowna oraz stylistycznie ładna. A i prowadzące je dziewczyny wiedzą, co piszą, mają pojęcie o składach, produkcji i innych aspektach z tym związanych. I kochają to, co widać w każdym dopieszczonym elemencie wpisu. W takim ogromie informacji, jakie zalewają świat, moje zdanie (amatora) na temat jakiegośtam kosmetyku nie jest szczególnie istotne.

             W tym długim poście nie chodzi o to, bym ja wytłumaczyła się wam dlaczego przestaję pisać, chciałam jedynie podzielić się moimi refleksjami - być może ktoś inny też to czuje i te kilka zdań jakoś rozjaśni mu w głowie. Chcę też, by to wybrzmiało głośno - czuję, że tracę w internecie czas na rzeczy nieistotne. Może Ty także. Może warto to przemyśleć.


Nie usuwam bloga, mam nadzieję, że recenzje, które napisałam do tej pory komuś się jeszcze przydadzą. Zrobiłam także porządek w kartach, więc łatwiej teraz znaleźć konkretny wpis.


Dziękuję osobom, które tu przychodziły i czytały to, co napisałam. To fajne!

Ja teraz idę żyć, tobie też polecam. 

3 października 2016

O zużytych produktach słów kilka... #20



Cześć!
Kolejny tzw. projekt denko przed wami, zapraszam serdecznie!
 
Zużyłam ziołową sól do kąpieli stóp marki Nivelazione, jednak używałam jej do kąpieli całego ciała. Była orzeźwiająca i pięknie barwiła wodę. Druga sól do kąpieli to Bebeauty w wersji cherry blossom - ot zwyczajny umilacz kąpieli o bardzo delikatnym zapachu.
Żel pod prysznic i do kąpieli Johnsons Sensation wpadł mi do koszyka w Biedronce, jednak nie spisał się za dobrze. Bardzo dziwnie i mocno pachniał i był to zapach dość łazienkowy, był rzadki, a przez to niewydajny. Dobrze się pienił. Pozostałe dwa żele do również nabytki z Biedry, tym razem bardzo udane. Żel pod prysznic Bebeauty o zapachu maroko był otulającym, lekko orientalnym kosmetykiem do mycia o ciekawej konsystencji przypominającej płynny miód. Drugi żel to Oceania w wersji pieprz czarny i żeń-szeń - fantastyczny! Zarówno pod względem wyjątkowego i mocnego zapachu świeżo mielonego pieprzu, jak i fajnej, galaretkowatej konsystencji. Polecam.
Do śmieci poleciały także opakowania po trzech mydłach do rak. Carex nie domywa i średnio przyjemnie pachnie. Linda mleko&miód to dobry produkt - nie wysusza skóry i ładnie pachnie. Linda miód manuka i żurawina także ma przyjemny zapach jednak lekko wysusza dłonie i jest dość rzadkie.
Zużyłam także różaną kulę do kąpieli marki Stenders. Co to był za dramat! Śmierdziała tak mocno, że w całym mieszkaniu było ja czuć, do tej pory nie myślałam, że zapach róży może być tak drażniący, a jednak może. W kąpieli nie robiła preawie nic - przez 20 sekund niemal niezauważalnie musowała aż rozpuściła się cała i to by było na tyle. Szkoda pieniędzy i zachodu. Wykończyłam także żel antybakteryjny do rąk Labo o zapachu jaśminowym - niestety bardzo intensywnie pachniał sztucznym jaśminem i migrenogenny. Nie, nie, nie.
Do nawilżania ciała mam dwa kosmetyki. Pierwszy z nich to krem do twarzy i ciała Cocoa butter rich cream z Avonu. Był to średniej gęstości kosmetyk, którego używałam na całe ciało. Pięknie, otulająco pachniał kakaem, ale nie tak przytłaczająco jak podobna seria marki Ziaja. Bardzo wydajny, ale niestety z parafiną w składzie. Drugi słoiczek to 100% masło shea z firmy CosmoSpa, którego nie lubiłam. Świadoma jednak dobroczynnego działania używałam - a to na stopy, a to na dłonie, a to do kremu pod oczy dołożyłam. Niestety, choć świetnie ono nawilża to jego zapach (mnie to przypomina gorzką czekoladę o dużej zawartości kakaa) i konsystencja absolutnie mi nie odpowiadały. Nie sięgnę po nie już nigdy więcej. 
Ostatnimi już rzeczami są dwa kosmetyki podstawowe, czyli antyperspirant i peeling do stóp. O ile ten drugi (Yves rocher, wersja z lawendą) sprawdził się u mnie dobrze i był przyjemnym dopełnieniem kąpieli, o tyle Lady Speed Stick niestety po raz kolejny mnie zawiódł. Często kupuję te sztyfty skuszona zapachami, jednak działają na mnie one coraz gorzej, a raczej - nie działają - chciałoby się powiedzieć ;)
To już wszystkie zużyte przeze mnie kosmetyki. Znacie któryś z nich? Piszcie!
Miłego dnia!

2 października 2016

Swatchowisko - Lorac pro 3

Cześć!
Zapraszam na dziś na najnowsze swatchowisko, w którym pokażę moją najnowszą zdobycz. Jest arcypiękna i kiedy ją zobaczyłam pierwszy raz aż zaskomlałam. Mowa o najnowszym dziecku Lorac cosmetics, czyli palecie Lorac pro 3. Pooglądajcie sobie swatche i zakochajcie się, tak jak ja. 
I jak? Czujecie się skuszone?
Miłego dnia!

30 września 2016

L'oreal - Maskara Volume Million Lashes Fatale



Cześć!
Jakiś czas temu udało mi się załapać do akcji testowania najnowszej maskary L'oreala o nazwie Volume Million Lashes Fatale. Jeśli chcecie wiedzieć jak sprawdziła się u mnie różowa wersja z rodzinki VML, zapraszam Was dalej!
 
Opakowanie maskary designem nawiązuje do pozostałych jej sióstr. Także jak one posiada silikonową szczoteczkę. Tym razem jest ona średniej wielkości, jest prosta, a wypustki rozłożone są regularnie i wszystkie mają tę samą długość. Są one jednak połączone w pary i rozmieszczone tak, że przypominają spiralę. Maskara kosztuje 60 złotych, ma 9,4 ml pojemności i dostać ją można w większości drogerii. 
 
Założeniem Volume Million Lashes fatale jest pogrubienie rzęs i nadanie im objętości przy jednoczesnym dobrym rozdzieleniu. Szczoteczka ma docierać do każdej rzęsy, a formuła ma nie pozostawiać grudek. 
Tusz rzeczywiście pogrubia rzęsy, co w porównaniu do klasycznej złotej VML i VML So couture nieco mnie zaskoczyło. Obie wspomniane maskary nie dodawały rzęsom objętości, a przy Fatale faktycznie jest to zauważalne. Największa ilość produktu skupia się u nasady rzęs, dzięki czemu można osiągnąć efekt przyciemnienia tej linii. Tusz nie skleja rzęs, nie tworzy tzw. pajęczych nóżek. Z racji szczoteczki, która jest tak samo szeroka na początku i na końcu, maskara nie dociera do malutkich rzęs w kąciku wewnętrznym, ale niewiele kosmetyków mi to zapewnia. Wspomniany aplikator sprawia też, że łatwo się nim ubrudzić na powiece. Nie jest to także najlepsze rozwiązanie do dolnej powieki. Rzęsy po użyciu VML Fatale nie są niestety podkręcone ani wydłużone. Nie mają jednak grudek, co jest dużym plusem. Mają także intensywny, czarny kolor. 
Tusz nie kruszy się w ciągu dnia, nie opada na policzki, jednak mam wrażenie, że efekt z upływem godzin nieco  słabnie.
Efekt, jaki osiągam tą maskarą jest bardzo dzienny. W moim mniemaniu jest lepsza od klasycznej VML i na podobnym poziomie do VML So couture, choć ta ostatnia bardzo ładnie podkręca rzęsy. Żadna z nich jednak nie skradła mojego serca i raczej do nich nie wrócę. Bardzo intrygują mnie natomiast False lash wings sculpt oraz tusze z serii Architect, więc pewnie kiedyś trafią do mojej toaletki ;)
 
Znacie maskary L'oreal? Którą z nich polecacie?
Miłego dnia!