30 kwietnia 2016

Yves rocher - Kredki Magnetyczne spojrzenie

Cześć!
Od dłuższego czasu przeglądając katalogi Yves rocher moją uwagę zwracały żelowe kredki do oczu Magnetyczne spojrzenie. Kolory wyglądały na tyle intrygująco, że zamówiłam od razu aż 3 sztuki! Czy nie pożałowałam zakupu aż tylu kredek naraz? Żeby się tego dowiedzieć czytajcie dalej!
Żelowe kredki Magnetyczne spojrzenie występują w 15 wariantach kolorystycznych i 3 wykończeniach - matowym, połyskującym i satynowym. Należą one do kosmetyków struganych, więc trzeba mieć to na uwadze - praca przy takich produktach trwa dłużej. Waga produktu to 1,2 grama, a jego cena waha się między 17 a 26 złotych. Producent twierdzi, że można nakładać go zarówno na powiekę, jak i na linię wodną.
Kolory, które ja wybrałam to błękitny (12 Bleu agave), ciemna noc (08 Bleu Volubilis) i zieleń bambusowa (11 Bambou). W nawiasach zapisałam zagraniczne nazwy, gdyż wyszukanie w internecie polskich swatchy graniczy z cudem, a dopasowanie oryginalnych opisów do tych naszych nie jest, wbrew pozorom, takie łatwe. 
Ciemna noc to granat pomieszany z kolorem szmaragdowym. Jego wykończenie to satyna.
Błękitny to absolutnie unikatowy kolor. Jest bardzo jasny, lekko wpada w miętę. Jest całkowicie matowy.
Zieleń bambusowa to jasny i soczysty odcień. Ma satynowe wykończenie.
Kredki są bardzo miękkie, jak na żelowe produkty przystało. Wygodnie się nimi maluje, całkiem dobrze się je struga, co dziwi biorąc pod uwagę ich konsystencję. Gama kolorystyczna jest bogata, ale nie to jest jej atutem - przede wszystkim zwraca na siebie uwagę nietypowość kolorów. Nie widziałam, żeby inna popularna marka dysponowała takimi odcieniami kredek do oczu - u Yves rocher mamy bardzo intensywny fuksjowy róż, matową jaskrawą żółć czy rażący pomarańcz. Kolory są absolutnie zachwycające! Kreska na górnej powiece zrobiona tymi produktami wytrzymuje aż do demakijażu. Niestety nie w stanie nienaruszonym. Kreska z upływem godzin lekko blaknie, granice stają się mniej ostre. Lekko odbija się także powyżej załamania. Zaradzić temu można mocno matującym pudrem lub cieniami nałożonymi na bazę i w takich tylko kombinacjach te kosmetyki noszę. Na suchych i mniej problematycznych powiekach produkt nie powinien nigdzie migrować. Dla mnie jest to jednak nieco uciążliwe, dlatego decyduję się na ich użycie wtedy, kiedy mogę pozwolić sobie na kontrolowanie makijażu. Na linii wodnej utrzymują się krócej - około 4 godziny, ale w tej strefie rzadko która kredka wytrzymuje dłużej.
Podsumowując - Yves rocher proponuje nam kredki z cudownych kolorach i o bardzo przyjemnej konsystencji. Dla osób z powiekami niezbyt wymagającymi będą idealne. Dla tych borykających się z nadmiernym wydzielaniem sebum w tej okolicy, sprawdzą się tylko we współpracy z innymi kosmetykami. Sami zdecydujcie czy chcecie poświęcić kilka chwil więcej, by zachwycić fenomenalnym kolorem na oku, czy też oszczędzić sobie nerwów podczas noszenia i ewentualnego odbijania. Ja zdecyduję się jeszcze na dwa, może trzy kolory (z pewnością będzie to boski i wiecznie wyprzedany brąz).
A tak wyglądają na oku: w wersji solo kredka błękitna, w wersji multikolorowej wszystkie trzy odcienie.
Znacie te produkty? Jakie inne żelowe kredki polecacie?

Miłego dnia!

28 kwietnia 2016

Zdobycze kwietnia 2016

Cześć!
Maj to chyba mój ulubiony miesiąc w roku, ma w sobie coś z pierwszego zakochania. Dlatego właśnie cieszę się, że kwiecień się kończy. Wraz ze zmianą kartki kalendarza przychodzi czas na pokazanie moich zdobyczy z ostatnich 30 dni. Jeśli jesteście zainteresowani taką tematyką zapraszam do dalszej części postu.
Na początku miesiąca przyszedł do mnie zestaw do hybrydowego malowania paznokci. Wybrałam najbardziej polecaną markę Semilac, by wszystko było jak najlepszej jakości. Mój zestaw zawiera maluteńką lampę UV LED 6 Watt, cleaner, aceton, waciki bezpyłowe, blok polerski, striper, bazę witaminową, top oraz trzy lakiery kolorowe - Biscuit, Sleeping beauty oraz Pink gold. Od tego samego sprzedawcy dobrałam jeszcze drewniane patyczki oraz pyłek "efekt syrenki" (niestety nie ten właściwy).  Wciąż się uczę, ale jest coraz lepiej i już z tyłu głowy wybieram kolejne odcienie! Dajcie znać czy chcielibyście wpis o tym jak hybrydy wyglądają z punktu widzenia niezbyt zdolnego paznokciowo laika!
Ogarnęła mnie ostatnio mania konturowania, więc poczyniłam w tym temacie zakupy na Mintishop. Wybrałam kremową paletę do podkreślania rysów twarzy od Makeup revolution, pudrową paletę Freedom makeup, do której dołączony był pędzel, kasetkę z rozświetlaczami Makeup revolution (Radiance palette) oraz UPRAGNIONY puder rozświetlający high glow mineral highlighting powder od Catrice. Wszystkie te kosmetyki zobaczycie lepiej w osobnych recenzjach, ale już mogę wstępnie powiedzieć, że są godne uwagi. Do tego zamówiłam jeszcze pędzel do eyelinera od Maestro - miałam go już kiedyś i bardzo dobrze się sprawdzał - jest to nr 660 w rozmiarze 2.
Dalej jest zamówienie z Douglasa. Wybrałam dwa kosmetyki marki MAC - Mineralize skin finish w odcieniu Lightscapade oraz korektor Pro longwear concealer w kolorze NC20. Rozświetlacz jest boski! Gratis dostałam cień marki Revlon w kolorze Copper i jest to całkiem ładny odcień. W Biedronce złapałam brązer z limitowanej serii Bell - warto mu się przyjrzeć, bo ma naprawdę ładny odcień i przyjemnie się rozciera, a będzie dostępny tylko do końca maja.
Chyba nie zaskoczę Was pokazując moje zdobycze z Rossmannowskiej promocji -49%. Pierwsza tura, czyli przecena na kosmetyki do twarzy zaowocowała w najbogatszą pulę produktów. Kupiłam aż trzy podkłady - L'oreal True match, Bourjois Healthy mix oraz Rimmel Lasting finish comfort serum. Do tego dobrałam korektor, który już kiedyś miałam i spisywał się całkiem nieźle, czyli L'oreal True match. Skusiłam się na puder Bourjois healthy balance, który stworzył zestaw z wyżej wymienionym podkładem. Wisienką na torcie jest tu paleta do konturowania, czyli nowość marki L'oreal Infallible sculpt. Nawet w promocji była dość droga - kosztowała ok. 40 złotych.
W drugiej turze Rossmannowskiego szaleństwa zakupiłam dwie maskary L'oreal - klasyczną Volume milion lashes oraz Volume milion lashes so couture. Dobrałam do tego dwa wiosenno-letnie linery - Lovely Turquoise wave oraz Wibo  Electric blue.
To już wszystko, co kupiłam w kwietniu. Dopiero teraz zobaczyłam, że jest tego naprawdę sporo!
A co Wam udało się upolować? Poszalałyście w Rossmannie?
Miłego dnia!

26 kwietnia 2016

Catrice Prime and fine - Matujący puder w kompakcie wodoodporny

Cześć!

Catrice to jedna z moich ulubionych marek drogeryjnych. Często zaglądam do jej szaf i bardzo żałuję, kiedy okazuje się, że limitowane edycje w moim mieście są niemal niespotykane. Zawsze jednak wygrzebię coś ze stałej oferty i tak właśnie było ostatnim razem, kiedy sięgnęłam po matujący puder w kompakcie Prime and fine wodoodporny. Chcecie wiedzieć co o nim myślę, zapraszam dalej!


Puder od Catrice zamknięty jest w solidnej puderniczce z lusterkiem. Jest on transparentny, przez co będzie pasować do każdej karnacji. Jego pojemność to 9 gramów, a cena 20,99 zł. Dostępny w Hebe, Naturze oraz online. 


Moja skóra (zazwyczaj sucha) zaczęła się ostatnio przetłuszczać. Między innymi dlatego sięgnęłam po ten puder. Ale nie tylko. Skusiła mnie obietnica soft focus, czyli rozmywania, rozblurowywania, odbijania światła. Wszystko to ma sprawić, że skóra będzie wyglądała na gładką, a rysy będą rozmiękczone. Czegoś takiego właśnie szukam i myślę, że Wy też.  Czy obietnice zostały spełnione?


Puder od Catrice jest na skórze bardzo lekki - zarówno pod względem komfortu, jak i efektu. Absolutnie nie powiedziałabym, że jest to kosmetyk matujący - posiadaczki tłustych skór niech w ogóle o nim zapomną, bo nie będą z niego zadowolone. Według mnie wykończenie jest lekko satynowe - puder jakby łagodzi świecenie podkładu. Nie zostawia jednak suchej warstwy i nie powoduje ściągnięcia. Faktycznie skóra wygląda na lekko wygładzoną, nie spodziewajmy się tu jednak Photoshopa w kompakcie. 


Ogromnym plusem Prime&fine jest to, że na skórze w ogóle go nie widać. Zachowuje się raczej jak bibułki matujące niż jak klasyczny puder. Jest transparentny (biały), jednak nie bieli skóry, nie zmienia koloru podkładu. Nie podkreśla zmarszczek i nieco zmniejsza widoczność porów. Pod oczami wygląda trochę suchawo, więc do tej okolicy radziłabym używać innego pudru, choć wiadomo, że wiele w tej kwestii zależy również od kremu i korektora pod oczy. Nie spowodował u mnie zapchania porów czy innych niedoskonałości (zawiera talk, który jest dość kontrowersyjny). Względny satynowy mat utrzymuje na twarzy około 4 godziny. Nie wiem jak mam odnieść się do jego wodoodporności - jak sprawdzić czy puder nie reaguje na wodę skoro jest transparentny i go nie widać? Nie wiem.  W kontakcie z pędzlem produkt Catrice nie kruszy się, nie pyli. Współpracuje także z gąbką, jednak radziłabym uważać i nie używać wilgotnej - zauważyłam, że wierzchnia warstwa lubi się wtedy zbijać i robić skorupę. Wygląda na to, że będzie wydajny - używam go od miesiąca, a zużycie jest niemal niewidoczne. 


Krótko mówiąc - jest to lekki puder o wygładzających właściwościach dla skór normalnych, suchych, może nawet lekko mieszanych. Nie jest to jednak produkt matujący. 

Znacie ten puder? A może moja recenzja zachęca Was do jego zakupu? Dajcie znać!

Miłego dnia!

23 kwietnia 2016

O zużytych produktach słów kilka... #9

Cześć!
Mam pewne zboczenie. Zdradzę Wam jakie! Uwielbiam zbierać puste opakowania do projektu denko. Każde kolejne lądujące w szufladzie sprawia mi ogromną radość. Daje satysfakcję. Wiecie - żeby racjonalnie uzasadnić sobie zakupoholizm i niepohamowany konsumpcjonizm trzeba zrobić coś, co da nam złudne poczucie, że problem nie jest aż tak duży.  Dla mnie takim działaniem jest pisanie O zużytych produktach słów kilka. Uspokaja to trochę moje sumienie - no bo przecież zużywam, nic się nie marnuje, nie wyrzucam pieniędzy w błoto. Daje mi to też świadomość ile i jakich kosmetyków używam, a ile i jakie chcę tylko posiadać. Jest szansa, że taki bilans tworzony raz po raz dotrze do zakamarków umysłu i uświadomię sobie co przy kolejnych zakupach powinnam sobie odpuścić. To tak w skrócie, w razie jakby idea tej serii postów okazała się Wam mglista. Zapraszam na kilka krótkich recenzji produktów, które zużyłam. Ten wpis poświęcę pielęgnacji twarzy i ust.
Macie jedyną i niepowtarzalną okazję zobaczyć moje dwa ulubione płyny micelarne obok siebie. Pierwszy z nich to ultrapopularny Garnier 3w1, który jest niemal idealny. Doskonale zmywa makijaż, nie szczypie w oczy, ma dużą butelkę i jest tani. Piszę niemal, ponieważ brakuje mu jednej cechy - nie ma naturalnego składu. Przy poszukiwaniach czegoś o lepszych ingradiencjach i trafiłam na Sylveco - lipowy płyn micelarny. Sprawdza się równie dobrze co poprzednik, jednak jego cena jest wyższa, a pojemność mniejsza. Stąd moja decyzja, że używać ich będę zamiennie. Obydwa gorąco polecam.
Tonik to dla mnie coś, w co nie wierzę zbyt mocno. Niby używam, niby działa. Ale tak naprawdę skąd to wiadomo? Nikt normalny nie sprawdza sobie przecież codziennie ph skóry, a do tego służy ten kosmetyk - do normalizowania poziomu ph. Lubię jednak spryskać czymś twarz przed nałożeniem kremu, by ten lepiej się rozprowadzał, przez co był bardziej wydajny. Ostatnimi czasy służyła mi do tego mgiełka łagodząca z serii sensitive vegetal, która dawała fajne odświeżenie rano. Nie zauważyłam żadnych innych jej właściwości. Tak samo zresztą jak wody termalnej La roche-posay. Ta jednak miała przeboski atomizer, który robił fantastyczną drobną mgiełkę, przez co używanie jej było superprzyjemne. Myślę, że do wody termalnej wrócę.
Czas na nawilżenie. Yves rocher Sensitive vegetal krem nawilżający redukujący zaczerwienienia był dobrym lekkim nawilżaczem, ale bez efektu wow. Nie zauważyłam też, żeby redukował zaczerwienienia. Nadawał się pod makijaż, nie rolował się. Norel Dr Wilsz Hialuronowy krem aktywnie nawilżający został nazwany chyba trochę na wyrost. Był mocno przeciętny, nie powiedziałabym, żeby nawilżał intensywnie, ale był dobrą bazą pod podkład. Intensywnie nawilżający krem z kwasem migdałowym marki Dottore to kolejny gagatek hop do przodu. Równie przeciętny jak jego poprzednicy i równie dobrze spisywał się we współpracy z makijażem. Na pewno nie zmniejszał widoczności porów, jak mówi na stronie internetowej producent. Piekielnie drogi.
Dołączam do tego postu oleje naturalne, gdyż większość z nich używałam do twarzy. Kokosowy nierafinowany marki Olvita był boski. Jego zapach mnie powalił na kolana i często po prostu dla lepszego samopoczucia nakładałam go sobie na ciało. Było w nim coś podniecającego. Pięknie nawilżał zarówno skórę jak i włosy, miał przyjemną konsystencję. To mój święty graal. Olej jojoba od Mokosh cosmetics zużyłam w całości na twarz przy wieczornej pielęgnacji. Nie widziałam większych odżywczych efektów prócz standardowego poziomu nawilżenia. Nie powodował niedoskonałości. Olej lniany tej samej marki był ciut lepszy, miałam wrażenie, że skóra po jego użyciu jest miękka i taka...pulchna? Nawilżał na poziomie jojoby. Pachniał mokrym sianem, więc warto mieć to na uwadze wsadzając go do koszyka. Ava Vitamin C to było coś naprawdę fajnego. Serum o konsystencji wodno-żelowej dodawałam do oleju i nakładałam na noc. Rozjaśniało skórę, ale nie wybielało przebarwień, więc na to nie ma co się nastawiać. Po miesiącu stosowania cera była świeża i promienna. Fajny kosmetyk. Chętnie kupię ponownie. Marula gold marki AMincer w całości wlałam do peelingu do ciała, więc nie powiem nic na temat jego właściwości solo. Mam jednak zamiar kupić olej marula po raz drugi i stosować go na twarz.
Z kosmetyków do pielęgnacji ust zużyłam dwa balsamy. Bielenda masełko w wersji soczysta malina było fatalne. Nie dość, że miało kolor, to kleiło się okrutnie. Ciągnęło się na ustach i przy nieostrożnej aplikacji, ważyło. Zapach raczej malinowej mamby niż świeżych owoców zerwanych w krzaka. Drugi balsam to produkt od Avon wersja z brzoskwinią i bawełną. Konsystencja dość gęsta, niezbyt śliska, zapach przyjemny. W środku jednak był jakiś komponent, który całkowicie mi nie odpowiadał - szczypał w usta. I nie mówię tu o mentolu, kamforze czy chili, które mrowią, tylko o czymś co powodowało nieprzyjemne uczucie jak to, kiedy ma się pojawić na wargach opryszczka. Na pewno nie sięgnę po niego ponownie. Polecam natomiast jego brata z woskiem pszczelim - jest super. 
To już wszystkie puste opakowania na dziś. Dajcie znać czy Wy także prowadzicie rejestr tego, co zużywacie!

Miłego dnia!

21 kwietnia 2016

Got2b volumania - pianka do włosów dodająca objętości

Cześć!
Stylizacja włosów to dla mnie czarna magia. Po pierwsze dlatego, że nie potrafię z moimi kosmykami nic zrobić, po drugie dlatego, że nie mam do tego okazji. Przez sześć dni w tygodniu muszę mieć włosy związane w ciasny kok, gdyż charakter mojej pracy nie pozwala, by latały one bezpańsko wokół twarzy. Stąd moja niemal całkowita ignorancja w temacie kosmetyków do stylizacji. Mam jednak kilka perełek, których, rzadko, bo rzadko, używam z pełną satysfakcją. Dziś przedstawię jedną z nich, zapraszam więc do dalszej części wpisu!
Recenzować dziś będę piankę do włosów dodającą objętości z serii Volumania Got2b. Cała linia uwodzi metalicznymi różowymi opakowaniami i malinowym zapachem. Dla samej pianki nietypowym jest również aplikator - wygląda jak dysza. Ma to służyć innemu sposobowi aplikacji - z opakowania wprost na włosy. Niby jakieś ułatwienie to jest, jednak nadal produkt trzeba we włosy wsmarować, a co za tym idzie upaprać sobie nim ręce. Pojemność pianki to 200 ml, a jej cena to ok. 20 zł.
Pianka jest nieco rzadsza niż inne, z którymi miałam do czynienia - nie jest to jednak problem, raczej kwestia przyzwyczajenia. Intensywnie pachnie malinami i jest to naprawdę bardzo przyjemny zapach. Utrzymuje się on na włosach kilka godzin, ale w dość delikatnej wersji, nie koliduje z perfumami.
Nakładam ten produkt w kilka strategicznych miejscach na głowie - robię 6 psiknięć i wcieram we włosy. Nie stosuje już wtedy odzywki bez spłukiwania, gdyż mogłoby to obciążyć moje cienkie i oklapnięte pasma. Pianka ta sprawdza się u mnie tylko wtedy kiedy zostawiam kosmyki do samodzielnego wyschnięcia. Najczęściej robię to wieczorem i kładę się spać. Rano włosy są nieco sklejone, ale po rozczesaniu są wyraźnie odbite od nasady, mają więcej objętości. Dłużej także pozostają świeże, co w przypadku moich przetłuszczających się włosów ma duże znaczenie. Kiedy jednak użyję tej pianki w połączeniu z suszarką, efektu nie ma żadnego. A, że suszarki używam raz na ruski rok, to nie stanowi to dla mnie problemu.
Pianka jest bardzo wydajna. Nie używam jej często, ale myślę, że stosowałam ja około 30 razy, a nadal jeszcze trochę jej mam.
Podsumowując - jest to fantastyczny kosmetyk dodający włosom objętości i pięknego zapachu. Ja na pewno kupię kolejne opakowanie, a Was zachęcam do wypróbowania!

Miłego dnia!

19 kwietnia 2016

Yves rocher - wygładzająca odżywka do włosów

Cześć!
Dawno na blogu nie było nic na temat pielęgnacji włosów. Czas to nadrobić!  Zapraszam na recenzję wygładzającej odżywki z ziarnami gombo marki Yves rocher.
Od odżywki do włosów nie oczekuję cudów. Ma wygładzać kosmyki, ułatwiać rozczesywanie, zmiękczać pasma. No może i sprawiać, że będą błyszczące. Chyba nie mam zbyt wygórowanych wymagań co?
Produkt od Yves rocher to niezbyt gęsty krem w miękkiej tubie. Jego pojemność to 150 ml, a cena waha się między 10 a 15 złotych. Jest to odżywka do spłukiwania, której (według obietnic producenta) wystarczy zaledwie 2 minuty, by wygładzić puszące się włosy.
Odżywka dobrze trzyma się wilgotnych włosów i nie spływa z nich. Pięknie pachnie łąką, wydaje mi się, że to zapach łubinu. Rzeczywiście sprawdza się już przy kilkuminutowych sesjach. Nie ma potrzeby nakładać jej dużo, co sprawia, że (mimo małej pojemności) jest dość wydajna.
Po spłukaniu kosmetyku włosy są miękkie i wygładzone na tyle, że rozczesuje je strumień wody z prysznica. Są trochę bardziej błyszczące, ale tutaj akurat znam produkty, które robią to lepiej. Nie ma problemu z rozczesaniem ich. Odżywka nie obciąża włosów, nie przetłuszcza ich i sprawdza się także przy cienkich pasmach. Dobrze się spłukuje. Nie wiem jak sprawdzi się przy bardzo puszących włosach, gdyż takich nie posiadam. Na moich jednak sprawdza się dobrze, więc ją polecam. 
Znacie pielęgnację włosów od Yves rocher?

Miłego dnia!

16 kwietnia 2016

Lirene Shiny touch Mineralny rozświetlacz do twarzy i oczu

Cześć!
Zapraszam Was dziś na recenzję kolejnego rozświetlacza, który wzbogaca moją kolekcję o odcień, którego nie ma żaden inny kosmetyk w tej kategorii. Dodam, że post będzie przydatny szczególnie dla bladolicych, ale i osoby o innych karnacjach zapraszam do jego przeczytania!
Rozprawiać dziś będę o właściwościach mineralnego rozświetlacza do oczu i twarzy Shiny touch marki Lirene. Jest to, prócz podkładów, kolorówkowy debiut marki - w serii pojawił się także brązer i pudry matujące. Czy sprosta zadaniu czy tez zginie w tłumie połyskujących kosmetyków?
Puder zamknięty jest w solidnym opakowaniu z grubego plastiku  (dokładnie takim samym jak kosmetyki marki Catrice) mieszczącym 9 gramów produktu. Występuje tylko w jednej wersji kolorystycznej, podzielonej jednak na cztery odcienie pośród każdego opakowania. Sprowadzając je do najprostszych nazw i nie bawiąc się w niuanse kolorystyczne są to: złoto, biel, róż i brzoskwinia. Rozświetlacz ma piękne tłoczenie, oddzielające odcienie między sobą i sprawiające, że produkt wygląda ciekawie. Jego cena to ok. 25 złotych i można go dostać w Rossmannie.
Lirene zadbało o pigmentację - jest bardzo dobra, co jednak przy rozświetlaczu nie zawsze jest dobrym pomysłem. Dlatego właśnie kosmetyk trzeba bardzo dobrze rozetrzeć, by uniknąć białych plam pudru. Piszę białych, ponieważ po wymieszaniu wszystkich odcieni właśnie taki kolor powstaje. 
Warto wspomnieć, że puder ma drobinki, nie jest to brokat, ale są one dość widoczne, a do tego błyszczą na srebrno. To sprawia, że ciepłe karnacje raczej nie odnajdą tu swojego wymarzonego rozświetlacza. Na twarzy ten puder także wypada chłodno, srebrzyście, daje nieco zmrożony efekt. Idealnie wpisze się w potrzeby dziewczyn z alabastrową skórą, a już fenomenalnie będzie wyglądał przy typie urody ala Królewna Śnieżka. Efekt oczywiście można stopniować, ale już jedną, delikatna warstwa daje mocny błysk. 
Rozświetlacz będzie się gryzł z brązerami, więc przy używaniu go warto wybrać raczej puder do konturowania czy róż niż kosmetyk dający efekt opalonej cery. Konsystencja Shiny touch jest bardzo miękka, prawie kremowa. Trzeba uważać podczas nakładania pudru na pędzel, gdyż pyli się on przeokrutnie. Raczej polecałabym delikatne "maczanie" pędzla w rozświetlaczu niż majtanie nim po całej powierzchni. 
Kosmetyk bardzo intensywnie pachnie, trochę przypomina zapachem klasyczny krem Nivea. Wspominam o tym, gdyż zdaje sobie sprawę, że nie wszyscy tolerują tak perfumowane kosmetyki. Rozświetlacz utrzymuje się na twarzy około 8 godzin.
Shiny touch od Lirene polecam osobom z jasną, chłodną cerą, którym nie przeszkadza talk w składzie i intensywny zapach.
Znacie kolorówkę od Lirene? Co o niej myślicie?

Miłego dnia!
                                                       

14 kwietnia 2016

Tangle teezer Original

Cześć!

Od około dwóch miesięcy jestem posiadaczką szczotki Tangle Teezer. Zbierałam się długo, żeby ją kupić, aż wreszcie podarowała mi ją przyjaciółka. Nie do końca wiedziałam czego się spodziewać - w internecie wszyscy aż pieją z zachwytu, a wiadomo jak to z takimi grupowymi zachwytami bywa - często są naciągane. Z dużo dozą sceptycyzmu podeszłam więc do kawałka plastiku za  prawie 40 złotych. Czy przekonał mnie do siebie?

Jak już wspomniałam cena Tangle Teezera to ok. 40 zł, zdarza się jednak, że w internecie czy w promocji dostaniecie go za niecałe 30 zł. Stacjonarnie można go kupić m.in. w Hebe i Naturze. Szczotka występuje w pięciu wariantach - elite, original, compact, splash i w wersji dla dzieci oraz w wielu wariacjach kolorystycznych. Mój wariant to Original. Zarówno grzbiet, jak i ząbki Tangle Teezera wykonane są z plastiku. Jest lekki, a kształt wersji Original nieźle leży w dłoni. Ani razu nie wypadł mi z ręki podczas czesania. 


Ząbki są dość ostre, ale nie na tyle, by zrobić krzywdę. Dla mnie jest to przyjemny masaż głowy, jednak zdaję sobie sprawę, że mój próg bólu jest dość wysoki. Warto wspomnieć, że to "plastikowe włosie" jest ułożone symetrycznie i ma dwie długości.

Szczotka dobrze rozczesuje włosy. Jej fenomen polega głównie na tym, że zęby nie zaplątują się w kołtuny, dzięki czemu ich nie ciągną. TT splątane pasma lekko szarpie, przez co pozbywa się problemu. Nie wyrywa jednak włosów, a na pewno nie w takim stopniu jak klasyczna szczotka. Łatwiej się go także czyści, ponieważ można go umyć pod kranem bez obaw, że woda wleci do środka. 


Raczej nie sprawdzi się przy gęstych, kręconych i grubych włosach, ponieważ będzie je czesał jedynie po wierzchu - bądź co bądź, jego ząbki są dość krótkie. Dostrzegam w nim jedną wadę - dźwięk, jaki powstaje podczas czesania jest przerażający - tępy, skrzypiący i nieprzyjemny. Brrrr.


Czy warto kupić Tangle teezer? Myślę, że warto - choćby po to, by przekonać się na własnej skórze, czy Wasze włosy ujarzmi czy nie. Ja na kolejny się raczej nie skuszę, ale chętnie wypróbuję inne szczotki tego typu.

Kochacie Tangle Teezer czy nie wiecie skąd ten szał? Napiszcie!

Miłego dnia!