Cześć!
Marka
Thebalm szturmem podbiła polski rynek. W ciągu kilku lat naprodukowała tyle
kosmetyków, że nawet ja nie nadążam, a gwarantuję, że siedzę w tym głęboko. Po
kultowych Mary-Lou i Bahama mama, uwagę przyciągają palety cieni. Mamy do
wyboru wariacje na temat nude, ograniczenia do samych matów oraz mieszane kolory i
wykończenia. Mnie najbardziej zainteresowała paleta Balmsai, czyli zbiór 18
cieni, wśród których znajdziemy zarówno maty i satyny, jak i perły oraz kolory
duochromowe. Tekturowe opakowanie, typowe dla marki, zawiera także duże
lusterko oraz szablony do rysowania kresek i podkreślania brwi. Cena takiego
cacka to ok. 120 złotych, a dostać je można w większości drogerii
internetowych. Gramatura - 14,4 grama.
Zacznę
od tego dlaczego wśród natłoku palet cieni zdecydowałam się właśnie na tę
konkretną. Posiada one 4 (słownie: cztery) odcienie, których swatche w
internecie mnie absolutnie powaliły. Chodzi mi o kolory: Big kahuna, Pipeline,
Surfari i Stoked, czyli szalone barwy i dość nieoczywiste. Pomyślałam: pal
licho, zaryzykuję, reszta jest taka jak wszędzie, nijaka - przeciętne nudziaki,
beże, brązy - niech będzie. Och, jakże moje zdanie od tamtego momentu się
zmieniło.
Co do
konsystencji - jest różnie. Większość cieni jest mięciutka, niemal kremowa. Są
tu jednak też suche egzemplarze oraz jeden absolutnie kredowy.
Wykończenia
mają różne: maty, satyny, cienie z drobinkami, duochromy oraz perły. Cały
przekrój.
Wipe
out - beż w różowej tonacji, matowo-satynowe wykończenie, dość miękki.
High
tide - kość słoniowa, niby nie zawiera drobinek, ale potrafi zbijać się w
grudki i wtedy wygląda jakby zawierał brokat, miękki.
Dream
boat - satynowy brudny róż, mięciutki jak masełko.
Sandbar
- satynowy duochrom, szaro-zielony opalizujący na różowo, trudno wydobyć jego
urok na oczach, miękki.
Epic
- kakaowy, jasny brąz, lekko wpadający z róż, satynowy, miękki.
Surf's
up - stalowo-grafitowy, kiedy się go bardzo rozetrze widać mikroskopijny
różowawy shimmer, miękki.
Big
kahuna - duochrom, na który liczyłam najbardziej - turkusowo-zielono-niebieski
ze złotą poświatą, niestety półtransparentny, przez co mało efektowny na oku,
wymaga czarnej bazy, bardzo miękki.
Kawabunga
- złotawy odcień zgniłej zieleni, khaki, jasny i ciepły, perłowy, miękki.
Surfari
- ciepły fiolet opalizujący na niebiesko i z niebieskimi drobinami, wykończenie
- jakby mat z połyskiem(?), półtransparentny niestety, wymaga czarnej bazy, dość
miękki.
Pipeline
- granat z niebieskim połyskiem, perłowy, półtransparentny, więc też wymaga
ciemnej bazy, najbardziej miękki ze wszystkich, prawie kremowy.
Score
- jasny brąz, raczej ciepły, dobry do brwi dla blondynek, matowy, dość miękki.
Dig
it - średni, szary, zimny brąz, idealny do brwi dla większości europejskich
karnacji, matowy, dość miękki.
Stoked
- wypłowiały czarny mat z masą różowych drobinek, tępy, słabo napigmentowany,
rozcierający się w węgiel i tracący przy tym drobinki, okropnie suchy.
Ripper
- bardzo ciemny, czekoladowy brąz, matowy, bardziej suchy niż jaśniejsze brązy.
Cienie,
na które liczyłam najbardziej, przeokrutnie mnie zawiodły! Spodziewałam się
dawki koloru, mocnej i soczystej dawki, a dostałam nierówne rozprowadzanie, prześwity
i półtransparentne kolory. Te trzy sztuki, o których wspomniałam na początku,
to jeszcze z Bogiem sprawa, że się tak wyrażę, najgorszy jest Stoked, który
jest absolutnie przerażającej jakości - jak węgiel - tępy, kredowy, suchy i
obrzydliwie się rozkładający. Te cienie, po których nie spodziewałam się jednak
niczego dobrego, zaskoczyły mnie pozytywnie. Bazowe są przecudne - niesamowicie
kremowe i pięknie rozprowadzające się. Matowe brązy i czarny - świetnie
napigmentowane. Opakowanie i pojemność ocieniam na minus. Szablony do brwi i
eyelinera pominęłam w recenzji, bo uważam, że są absolutnie nieprzydatne.
To,
co łączy wszystkie te kolory to osypywanie się - na poziomie cieni ze Sleeka,
czyli dość mocne. Wydaje mi się także, że są one dość niewydajne - mam paletę
od grudnia, nie używam jej codziennie, a niektóre kolory niedługo sięgną dna.
Wynika to nie tylko z miękkiej konsystencji (w większości wypadków), ale i z
okrutnie małej pojemności - tylko 0,8 grama! Dla porównania - kwadraty Inglota
mają od 2,3 do 3 gramów. Zresztą zwróćcie uwagę na zdjęcia z przyłożoną dłonią
- paleta jest dość mała. W internecie rzadko można to dostrzec. Dodam jeszcze,
że tekturowe opakowanie, które ma być atutem (jest lekkie), niestety syfi się
tak bardzo, że nie jestem w stanie tego doczyścić. Perfekcjonistę doprowadzi to
do szału. Trzeba jednak przyznać, że
paleta kolorystycznie skomponowana jest niemal perfekcyjnie. Dużo jasnych
bazowych barw, kilka brązów w macie. Nie da się także nie zauważyć ogromnego
plusu, jakim jest nietypowość kolorów. Są niebanalne i trudne do określenia,
intrygujące.
Ostatecznie
jestem zadowolona z palety - podoba mi się 17 cieni. Przy 3 z nich trzeba się,
co prawda, napracować, ale odwdzięczają się efektem. Jeśli macie na zbyciu 120
złotych i lubicie miękkie cienie w stonowanych barwach, to to jest coś dla Was.
Jeśli jednak chcecie postawić na kolor - poszukajcie innej palety.
Na koniec makijaż przy użyciu wyłącznie tej palety:
Znacie
Balmsai? Co o niej sądzicie?
Miłego
dnia!
Nie mam tej paletki, ale rzeczywiście wydawała mi się na zdjęciach sporo większa! Szkoda, że się nie sprawdziła ;/
OdpowiedzUsuńTeż myślałam, że będzie większa. Palety The Balm kuszą, ale raczej wybiorę Zoeve.
OdpowiedzUsuń