Cześć!
Jeśli
śledzicie mój blog na bieżąco zapewne wiecie, że na gwiazdkę dostałam od Lubego
paletę In theBalm of your hand marki theBalm. Pokazywałam Wam już ją w
swatchowisku, jednak przyszedł czas na recenzję. Dziś skupię się na dwóch
kultowych produktach - Mary-Lou manizer oraz Bahama mama. Czy jestem nimi
zachwycona jak większość blogosfery?
Mary-Lou
manizer to rozświetlacz, który w pełnowymiarowej wersji ma 8,5 grama i kosztuje
ok. 65 złotych. Moja wersja ma ok. 1
grama i jest osadzona w palecie. Na oko wielkość przypomina standardowe wkłady
cieni do powiek jak np. Ingot czy Kobo. Z przyczyn oczywistych nie będę
rozwodzić się nad oryginalnym opakowaniem, ale dodam, że plastik jest o niebo
lepszym pomysłem niż kartonowe pudełeczka, z których theBalm słynie.
Rozświetlacz wydaje się
ciepły i złotawy, jednak na skórze robi się bardziej neutralny. Ma lekko
złotawo-brzoskwiniowy, nienachalny kolor. Błysk jest na granicy - ani nie
należy do tych złocistych, ani tych zamglonych i satynowych. Powiedziałabym, że
odpowiednio zaaplikowany może odpowiadać intensywnością osobom o różnych
preferencjach. Kolorem także będzie w porządku dla większości karnacji - może
oprócz alabastrowych i skrajnie różowych. Mary-Lou należy do tych pudrów
rozświetlających, które są półtransparentne, dzięki czemu na skórze zostawia
mało pigmentu, nie tracąc przy tym błysku. Dobrze się rozciera i utrzymuje cały
dzień. Nie pozostawia pudrowego efektu. Niby wszystko pięknie, ale dla mnie
jest to kosmetyk zupełnie przeciętny. Przy rozświetlaczu muszę mieć efekt wow.
Nie chodzi mi o to, by błyszczał tak, żeby było go widać z kosmosu, ale chodzi
o to, by ten efekt mnie zachwycał, by sprawiał, że chcę zerknąć w lusterko, aby
znów go zobaczyć. Taki produkt musi mieć w sobie coś unikatowego. Mary-Lou tego
nie ma. Nie będzie więc zdziwieniem, że po wykorzystaniu tej miniaturowej
wersji nawet nie spojrzę w stronę tego rozświetlacza w pełnowymiarowej
pojemności.

Brązer Bahama mama w standardowej pojemności ma 7,08 grama i kosztuje ok. 65 złotych.
Moja miniaturka to 3 gramy. Kolor tego pudru to neutralny, lekko oliwkowy brąz.
Raczej średni niż ciemny. Na palcu wygląda na lekko satynowy, jednak na
policzku wypada na mat. Tekturowe opakowanie pełnej wersji jest tak samo
niepraktyczne i tak samo syfiaste jak moja paleta. Nie da się tego wyczyścić,
choćby i godzinę nad tym siedzieć (wiem z doświadczenia). Wygląda to
nieestetycznie, na co nawet mój Luby zwrócił uwagę, grzebiąc mi w
toaletce.

Jest to kosmetyk na granicy
brązera i pudru do konturowania. Teoretycznie powinien pasować większości
karnacji i dochodzą do mnie głosy, że rzeczywiście wiele osób jest w niego
zadowolone. Ja nie. O ile kolor jest piękny, o tyle to, jak kosmetyk zachowuje
się na skórze woła o pomstę do nieba. Problemy zaczynają się już podczas
aplikacji - puder nakłada się nierówno, plamiście, robią się prześwity. Nie
zraziło mnie to jednak i dawałam mu kolejne szanse. Wiele kolejnych szans.
Nakładałam go na dwa kremy, pięć podkładów, trzy różne pudry, a także bez
pudru, wybierałam kilka modeli pędzli. Próbowałam go dobrze rozcierać i nie
rozcierać wcale, nakładać odrobinę i aplikować dużo. Wszystko na nic. Za każdym
razem efekt jest taki sam - plamy i dziury. Nosiłam go jednak, by zobaczyć jak
zachowa się w ciągu dnia - było tylko gorzej. Ni stąd ni zowąd brązer znikał.
Nie byłoby w tym nic szalenie oburzającego, gdyby znikał cały, jednak on znikał
plackami. Nigdy nie widziałam czegoś takiego - jakbym zmyła go całkowicie w
tych miejscach, jakbym go zdrapała. Coś okropnego. Raz w akcie desperacji
chciałam go z policzków wytrzeć i zauważyłam wtedy, że wszedł w pory, a skóra
wyglądała na brudną. Dla mnie porażka na całej linii. Jestem bardzo ciekawa
pozytywnych opinii na jego temat - jak to możliwe, że zgarnia takie ochy i
achy. Czasem myślę, że kiedy kosmetyk zostanie wypromowany przez jakąś znaną
blogerkę/vlogerkę i pójdą za tą opinią tłumy to wstyd się ludziom przyznać, że
się z daną opiniodawczynią nie zgadzają (bo przecież ona się zna, jest
popularna, fajna, trzeba być jak ona). Czasem jest też tak, że ludzie wmawiają
sobie, że coś jest dobre lub jest lepsze niż w rzeczywistości. Czasem bardzo
chcą lubić dany kosmetyk, bo przecież wszyscy go lubią. Sama miewam takie
momenty, ale szybko się z nich otrząsam, gdyż uważam, że każda z nas zasługuje
na kosmetyk fantastycznej jakości, a nie jakiś-tam, który same w głowie musimy
podkręcić, by zaczął taki być. Rozumiecie? Nie dajcie sobie wmówić, że coś jest
świetne, skoro tego nie czujecie. Wracając do brązera - nie polecam i nie kupię
opakowania pełnowymiarowego.
Na twarzy oba kosmetyki wyglądają tak jak na poniższych zdjęciach.
A co
Wy sądzicie o tych kosmetykach? Myślicie, że jakość rzeczywiście idzie w parze
w popularnością? Dajcie znać!
Miłego
dnia!